Pokolenie, które najpierw w prezydenturze Lecha Wałęsy, a następnie w obozie zwolenników lustracji upatrywało nadziei na powrót suwerennej Polski, patrzy na upadek rządu Jana Olszewskiego jako na moment przełomowy dla sprawy oczyszczenia naszego życia publicznego z komunistycznej agentury. Nigdy to nie nastąpiło, za co ciągle płacimy wysoką cenę – pisze w najnowszym wydaniu PCh Roman Motoła. Nasz publicysta stawia przy okazji pytanie, czy w warunkach roku 1992 naprawdę istniała na to realna szansa?
Z inicjatywy Lecha Wałęsy
4 czerwca 1992 roku odwołany został pierwszy gabinet wyłoniony przez parlament wybrany w całkowicie wolnych wyborach. Składał się on z przedstawicieli Porozumienia Centrum, Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, Polskiego Stronnictwa Ludowego – Porozumienia Ludowego oraz Partii Chrześcijańskich Demokratów. Ugrupowania te dysponowały w rozdrobnionym Sejmie głosami zaledwie stu czternastu posłów. Do powołania rządu okazało się więc niezbędne poparcie ze strony Polskiego Stronnictwa Ludowego i NSZZ „Solidarność”. Półroczne zaledwie rządy ekipy Jana Olszewskiego zaznaczyły się między innymi podjęciem starań o przystąpienie Polski do NATO oraz przyspieszeniem wyjścia z terytorium naszego państwa wojsk posowieckich.
Bezpośrednim powodem upadku rządu była chęć wykonania sejmowej uchwały o ujawnieniu zajmującej publiczne stanowiska agentury Urzędu Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa. Na listach dotyczących aktualnych członków najwyższych władz znalazły się między innymi nazwiska prezydenta Lecha Wałęsy, marszałka Sejmu Wiesława Chrzanowskiego, a także trzech ministrów i ośmiu wiceministrów rządu Jana Olszewskiego plus kilkunastu „szeregowych” parlamentarzystów.
Zmontowana naprędce „koalicja strachu” pod wodzą Wałęsy z udziałem między innymi Waldemara Pawlaka, Donalda Tuska i plejady „gwiazd” z Unii Demokratycznej doprowadziła do odwołania rządu w nocy z 4 na 5 czerwca. Upadła wówczas, by już nigdy skutecznie nie powrócić, idea wyeliminowania z wpływu na życie publiczne w Polsce osób sterowanych przez aparat represji PRL. Jedno z pytań, które warto sobie dzisiaj postawić, brzmi: czy ten zamiar miał kiedykolwiek szansę powodzenia? Czy środowiska, które zarówno wtedy, jak i przez wiele kolejnych lat szermowały na użytek patriotycznej części Polaków argumentami o chęci zdekomunizowania naszej polityki, samorządności i gospodarki, robiły to szczerze?
Jak zły szeląg
Perspektywa lat, jakie upłynęły od tamtych wydarzeń, pozwala nam spojrzeć na nie oczyma bogatszymi o doświadczenie trzech ostatnich dekad. W tym okresie mieli okazję rządzić naszym państwem reprezentanci obydwu ówczesnych stronnictw: prolustracyjnego i antylustracyjnego. Jedni i drudzy zgodnie uczestniczyli w przedsięwzięciu wpychania Polski w struktury Unii Europejskiej bez prawdziwej, rzetelnej debaty narodowej nad pożytkami i minusami akcesu do tej organizacji. Jedni i drudzy później przyczynili się do degradacji pozycji Polski na forum UE, akceptując traktat lizboński. Całkiem zaś niedawno zgodnym chórem – jakby na życzenie globalnej oligarchii finansowej – zafundowali Polakom dwuletni obóz sanitarny o zaostrzonym rygorze. Również w tym przypadku usilnie, z ormowskim wręcz zapałem, zwalczane były wszelkie próby kwestionowania „jedynie słusznej” drogi.
Obozy tworzące w obecnym układzie parlamentarnym tak zwaną totalną opozycję, w poprzednich kadencjach parlamentu wyprzedawały za marne grosze korporacjom zagranicznym narodowy majątek pozostały po czasach PRL. Z kolei będący u steru władzy dzisiaj zadłużają po uszy kolejne pokolenia Polaków. Drukują bez opamiętania pusty pieniądz, który następnie gestem utracjusza rozdają na prawo i lewo. Czy robią to w nadziei na doraźny zysk polityczny, czy też świadomie uczestniczą w sterowanym krachu obecnego światowego systemu finansowego? Nie będziemy musieli czekać zbyt długo, by poznać odpowiedź na to pytanie. Zafundowane nam „ciekawe czasy” charakteryzują się bowiem znacznym przyspieszeniem wskazówek na dziejowym zegarze.
Oprócz wytkniętych powyżej dokonań, niemal wszystkie siły polityczne wykazują też nadzwyczajny zapał w instalowaniu nad Wisłą na stałe kilkumilionowej imigracji wywodzącej się z kraju, w którym trwałym elementem ideologii państwowej jest sentyment do antypolskich zbrodniarzy z Wołynia i Małopolski Wschodniej. I wszelkie próby zgłaszania w tej kwestii votum separatum trafiają pod pręgierz „policji myśli”, natychmiast zapędzającej wichrzycieli do celi z napisem ruska agentura.
Z kolei winni kolejnych fundowanych nam „ścieżek zdrowia” utwierdzają się w poczuciu bezkarności, bo z przedwyborczych, szumnych zapowiedzi rozliczenia winnych nie pozostaje nic. Trwała abolicja objęła w trzeciej, trzeciej i pół, a nawet czwartej RP nie tylko dawnych komunistycznych aparatczyków i agentów, ale również aferzystów okresu tak zwanej wolnej Polski. Ciężar wszelkich arcykosztownych operacji w rodzaju „walki z pandemią” czy wystawnego przyjmowania uchodźców wojennych z Ukrainy ponoszą zwykli ludzie oraz mali i średni przedsiębiorcy. Szary Kowalski czuje się we własnej Ojczyźnie coraz częściej mieszkańcem drugiej czy innej, lecz na pewno nie pierwszej kategorii.
Nowa Jałta
Polityczne dzieje Polski po transformacji ustrojowej na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych czynią bardzo prawdopodobną hipotezę, że kontrolowany upadek komunizmu stanowił efekt czegoś w rodzaju nowej Jałty, której jednym z założeń było niedopuszczenie do odrodzenia się naprawdę suwerennego, zasobnego we własny przemysł i liczną ludność państwa w środku Europy. Czy nie dlatego z taką determinacją instytucje Unii Europejskiej bronią postkomunistycznego sądownictwa w Polsce przed – realnymi czy pozorowanymi tylko – próbami uzdrowienia tej kluczowej sfery władzy? Czy nie z tego powodu wyszukiwanie kolejnych pretekstów do finansowego czy politycznego „przeczołgiwania” naszego państwa na unijnym forum wydaje się jedną z głównych trosk eurokratów?
Rząd Jana Olszewskiego ukazywany w najnowszej historiografii jako niezłomnie antykomunistyczny, tak jak i wszystkie pozostałe, tworzony był przez środowiska uczestniczące w zmowie Okrągłego Stołu, reżyserowanej przez selekcjonera Czesława Kiszczaka. Ten powołał wówczas do narodowej pseudoreprezentacji jedynie „konstruktywną” opozycję, czyli taką, która realnie nie mogła zaszkodzić peerelowskim aparatczykom. Gdy głębiej sięgniemy do genezy i krótkich dziejów gabinetu nieżyjącego już dziś mecenasa, przypomnimy sobie, że zabiegał on o udział w rządowej koalicji między innymi pełnej dawnych pezetpeerowców Unii Demokratycznej czy Kongresu Liberalno-Demokratycznego Donalda Tuska. Czy całe to środowisko miało chęć i możliwości, by wykorzenić komunizm naprawdę, a nie jedynie w szumnych deklaracjach?
Coraz częściej przekonujemy się też, że serwowane nam w środkach musowego przekazu opowieści o naszej rzeczywistości bywają kreacją, przedstawieniem, i to nieraz w sprawach bardzo istotnych. Czy 4 czerwca 1992 roku także mieliśmy do czynienia ze spektaklem, jak zwykle skomponowanym z wielką dbałością o stan narodowych nastrojów? Być może nie, ale oglądaliśmy takich „ustawek” już zbyt dużo i na o wiele większą skalę, by z miejsca odrzucić taką hipotezę. Zwłaszcza gdy przyłożymy do tamtych wydarzeń oraz wszystkiego, co nastąpiło później niezawodne kryterium zawierające się w słowach: Po owocach ich poznacie.
Ale i tak dla wielu z Polaków, którzy wówczas srodze zawiedli się na Lechu Wałęsie i innych „legendach opozycji”, data 4 czerwca 1992 roku pozostanie ważnym momentem formującym czy umacniającym niezłomną, bezkompromisową postawę wobec komunizmu i jego kolejnych zmutowanych odmian…
Roman Motoła
Artykuł został opublikowany w 86. numerze magazynu „Polonia Christiana”.