Spójrzmy z dystansu na wprowadzane lub planowane przede wszystkim w Unii Europejskiej regulacje, rozsiane po różnych dziedzinach – od polityki klimatycznej, przez gospodarkę, system finansowy i politykę społeczną, po wolność słowa – a zauważymy, że wspólną ich cechą jest to, że nic tu nie odbywa się w zgodzie z szanowaną przez konserwatystów zasadą, iż zmian nie można narzucać, a właściwą drogą jest nie rewolucja, lecz naturalna ewolucja społecznych potrzeb czy poglądów.
Znakiem probierczym wszystkich systemów totalitarnych, których początkiem stała się ideologia – jak miało to miejsce w przypadku rewolucji francuskiej, komunizmu czy narodowego socjalizmu – jest konstatacja jakiejś grupy, że wie ona lepiej, jak powinni żyć pozostali, ale ponieważ ludzie nie chcą dostrzec rzekomo ewidentnych zalet proponowanego nowego systemu, więc trzeba ich przymusić do jego akceptacji. Dla ich własnego dobra, rzecz jasna. Tak działa inżynieria społeczna: elita zabawia się ustawianiem ludzi jak klocków – jednych rzeczy zakazując, inne nakazując – a jeśli coś się nie uda, zaczyna od nowa, jak w grze komputerowej. Taka zabawa ludźmi zawsze kończy się fatalnie. Nierzadko zresztą również dla tych, którzy inżynierię społeczną uprawiają.
Zmiany, do których chce się nas przymusić w ramach różnych polityk, wymagają przezwyciężenia naturalnych ludzkich cech. Większość ludzi lubi wygodę, chce się bogacić, przyjemność sprawia im podróżowanie. To wszystko nie mieści się w planach inżynierów społecznych, chcących dzisiaj promować „zrównoważony rozwój”. Muszą więc przekonać nas, że w imię wyższego celu, jakim jest ochrona planety przed rzekomym wielkim pożarem oraz stworzenie bardziej „sprawiedliwego” społeczeństwa, mamy się cofnąć w rozwoju i zgodzić na życiową degradację. W ten sposób możliwości, dzisiaj powszechne, za jakiś czas staną się przywilejem elity. Będzie jak w starym peerelowskim dowcipie: koniak to luksusowy napój alkoholowy, który klasa robotnicza pije ustami swoich przedstawicieli.
Dzieje się to jednak nie poprzez ordynarny przymus, ale sączenie propagandy, powolne przesuwanie okna Overtona, urabianie opinii publicznej. Tu trzeba pochylić głowę z uznaniem, ponieważ potomkowie dawnych inżynierów społecznych wiele się nauczyli z porażek swoich poprzedników. Zrozumieli, że większe jest prawdopodobieństwo, iż bunt wywoła brutalna siła, niż że spowoduje go noszące pozory demokratycznej legitymacji ustawodawstwo przyjmowane w atmosferze akceptacji, a nawet entuzjazmu sporej części obywateli.
Jest jednak problem: istnieją przyrodzone ludzkie skłonności, które przeszkadzają w realizacji ambitnego planu. Jedną z nich jest upodobanie do prywatnej własności. Nie ma chyba lepszej ilustracji, jak ogromną rolę odgrywa prywatna własność w ludzkim myśleniu i do jakiego stopnia kształtuje ludzką godność, niż przyjrzenie się jej losom w systemach komunistycznych. Przypomnijmy sobie PRL: to, co było „państwowe” czy też „wspólne”, nie cieszyło się żadnym szacunkiem. To można było zniszczyć albo rozkraść. Tam, gdzie zaczynała się strefa własności prywatnej (mieszkanie, własne auto, działka), ludzie dbali, dopieszczali, pielęgnowali.
Własność jest przywilejem ludzi wolnych – stanowi o ich godności i podmiotowości. We wszystkich systemach totalitarnych nie bez powodu gloryfikowano zawsze własność państwową, stawiając ją wyżej od prywatnej. Dotyczy to również III Rzeszy, gdzie znaczącą własność prywatną podporządkowano całkowicie celom narodowego socjalizmu. Choć zatem firmy takie jak Krupps czy Junkers teoretycznie pozostawały w prywatnych rękach, to w istocie działały jak państwowe. Korzystając zresztą na totalitarnych praktykach systemu i zatrudniając tysiące przymusowych robotników.
Szczęśliwi, którzy nic nie mają?
Nic dziwnego, że własność znalazła się na celowniku współczesnych inżynierów społecznych. Najtrafniej opisuje to fraza: Nie będziesz miał nic i będziesz szczęśliwy, która po raz pierwszy pojawiła się przy okazji Światowego Forum Ekonomicznego w Davos w roku 2016 w krótkim filmie reklamującym to wydarzenie, a oryginalnie pochodzi z krótkiego tekstu, zatytułowanego Witajcie w roku 2030: nie posiadam niczego, nie mam prywatności, a życie nigdy nie było lepsze (Welcome to 2030: I Own Nothing, Have No Privacy And Life Has Never Been Better) autorstwa duńskiej posłanki socjaldemokratycznej Idy Auken w ramach serii esejów zamówionych owym roku przez organizatorów Forum.
Ida Auken przedstawiła tam wizję idealnego miasta przyszłości i opisała, jak w nim żyje, nie potrzebując mieć nic własnego. Do tego stopnia, że gdy nie korzysta z salonu w wynajmowanym (bo przecież nie własnym) mieszkaniu, instalują się tam jakieś obce osoby na spotkania biznesowe. Takie życie – w wyobrażeniu Auken – ma być zdrowsze, bardziej beztroskie i sprawiedliwsze. Tyle że opis owego idealnego miasta jako żywo przypomina komunistyczne majaki sprzed kilkudziesięciu lat.
Ważne jest, aby zrozumieć, że nikt unijną dyrektywą lub rozporządzeniem wprost nie zabroni nam posiadania. To byłoby zbyt nachalne i zbyt łatwe do dostrzeżenia. Mogłoby więc wywołać sprzeciw. Odbieranie własności następuje w inny sposób. Jak choćby przez próby obłożenia samochodów spalinowych zaporowymi podatkami specjalnymi (takie ogólne regulacje zapisane na przykład w polskim KPO, acz bez konkretnej wysokości opłat). Albo za pomocą przegłosowanej na razie przez Parlament Europejski dyrektywy EPBD o sprawności energetycznej budynków, której konsekwencją nieuchronnie będzie odebranie ogromnej części obywateli, szczególnie w mniej zamożnych krajach UE, możliwości kupna mieszkania, nawet na kredyt.
Własność nie zostanie zatem zakazana, ale będzie się wiązać z tak znacznymi obciążeniami finansowymi, że niewielu będzie na nią stać. A brak własności to brak podmiotowości – obywatelom jej pozbawionym znacznie łatwiej narzucać kolejne regulacje. Wielkim koncernom zaś łatwiej zbijać pieniądze na subskrypcjach i wypożyczaniu niż w sytuacji, gdy ludzie po prostu posiadają rzeczy.
We wspomnianym eseju Ida Auken pisze: Kupowanie? Właściwie nie pamiętam już, co to jest. Dla większości z nas zamieniło się to w wybieranie rzeczy, jakich chcemy używać. Czasami mnie to bawi, a czasami pozwalam algorytmowi zrobić to za mnie. Dzisiaj zna już mój smak lepiej ode mnie.
Jeśli ktoś miał już okazję pogawędzić ze sztuczną inteligencją w postaci Chatu GPT albo mechanizmu implementowanego właśnie przez Microsoft do jego wyszukiwarki Bing, wizja robi się jeszcze bardziej przerażająca. To wizja milionów ludzi na łasce koncernów, którym będą płacić haracz za możliwość używania rzeczy pod światłym przewodnictwem algorytmów (które przecież ktoś też programuje).
Artykuł został opublikowany w 94. numerze magazynu „Polonia Christiana”.