Śmierć brytyjskiej monarchini Elżbiety II przywróciła na anteny niektórych stacji radiowych i telewizyjnych dyskusje o sensie utrzymania bądź przywrócenia – tam, gdzie dawno już wyginął – ustroju monarchicznego. W każdej z takich dysput przeciwnicy monarchii, oprócz problemów natury dynastycznej i organizacyjnej, zawsze wskazują na pytanie, które uczyniono tytułem poniższych rozważań. Tym razem jednak z argumentem mającym obalać zasadność restytucji monarchii polemizuje monarchista Jakub Skoczylas. Zachęcamy do lektury artykułu, który ukazał się na łamach 88. numeru „Polonia Christiana”.
W historii monarchii nie brakuje przykładów, gdy władca postradał zmysły lub – co o wiele gorsze – okazał się zbrodniarzem. Któż z nas nie słyszał o zbrodniach króla Heroda czy zbrodniczym szaleństwie Iwana Groźnego. Co wnikliwsi pasjonaci historii wiedzą z pewnością o kondycji umysłowej cesarza Rudolfa II czy poczciwego, acz upośledzonego umysłowo Ferdynanda Dobrotliwego. O szaleństwie angielskiego króla Jerzego III (choć pochodzącego z nieprawowitej dynastii) nakręcono nawet bardzo popularny film.
Nie da się więc zaprzeczyć, że przypadki monarchów zbrodniczych, szalonych czy upośledzonych w historii występowały. Dla niektórych jest to często koronny argument w obronie demokracji. Kolegialny sposób sprawowania władzy, jakkolwiek bardzo daleki od doskonałości, przynajmniej ma chronić przed tym zagrożeniem. Przecież setki parlamentarzystów i dziesiątki ministrów nie mogą popaść w obłęd jednocześnie. Czy jednak kolegialność rzeczywiście chroni przed obłędem?
Jeśli mamy na myśli obłęd w sensie medycznym, to bez wątpienia chroni. Większość posłów, reprezentantów, ministrów i innych funkcjonariuszy demokratycznych państw na świecie to osoby zdrowe psychicznie. Ale czy to znaczy, że obywatele tych krajów nie muszą się obawiać szaleństwa władzy? Warto się temu przyjrzeć. O przykłady nie będzie trudno – demokracja w różnych formach jest przecież zdecydowanie dominującą formą ustrojową na świecie.
Szaleństwa demokracji
W Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii czy Szwecji przegłosowano standardy nakazujące, aby w niektórych budynkach publicznych znajdowały się osobne toalety dla „trzeciej płci”, czyli osób niebinarnych, transpłciowych i nieokreślających się. Czy to naprawdę są dyskusje godne „wysokiej izby”? Międzywojenny polski premier Felicjan Sławoj Składkowski zapłacił wizerunkowo za zajmowanie się kwestiami toaletowymi – ten rodzaj przybytku nazwano „sławojkami”. On jednak czynił to w dobrej wierze – chodziło o higienę. Współczesnych funkcjonariuszy demokratycznych państw już tak usprawiedliwić nie można.
W wielu krajach istnieje prawodawstwo, które pozwala dokonać formalnej „zmiany płci”. Również w Polsce osoby będące realnie mężczyznami mogą legalnie uzyskać dokumenty, jakoby byli kobietami (i na odwrót). Jeden taki człowiek dostał się nawet do polskiego parlamentu. Temat zaburzeń tożsamości płciowej potrafi być ogromną osobistą tragedią, jednak nawet największe życiowe nieszczęście nie może usprawiedliwić formalnego sankcjonowania kłamstwa.
Mało tego, demokratyczne organy państwowe przeczą jednej z najbardziej elementarnych prawd o człowieku? Człowiekiem bowiem można być tylko i wyłącznie jako kobieta albo jako mężczyzna. Do pojęcia tej prawdy nie potrzeba nawet podstawowego wykształcenia – rozumieją to i akceptują nawet najmniejsze dzieci. W porównaniu z takim prawodawstwem relacja (niepewna zresztą), jak to Kaligula uczynił senatorem swojego konia, wydaje się mało sensacyjna.
Nie inaczej jest w polityce zagranicznej i organizacjach międzynarodowych. Ileż to razy pomoc humanitarną dla jakiegoś ubogiego kraju uzależnia się od uznania „praw mniejszości seksualnych” albo „praw reprodukcyjnych”. Czyli pomoc w zamian za depopulację…
Wreszcie funkcjonowanie tak zwanych „małżeństw homoseksualnych” i prawne sankcjonowanie „związków jednopłciowych”. W wielu krajach związki takie mogą nawet adoptować dzieci. A tam, gdzie takie regulacje jeszcze nie obowiązują, i tak toczy się na ich temat debata parlamentarna.
Mniej może szokującym, ale nie mniej absurdalnym obszarem jest kwestia prawodawstwa jako takiego. Ilość ustaw, aktów wykonawczych do nich, umów międzynarodowych wpływających na codzienne życie, aktów prawa lokalnego i tym podobnych jest dziś tak wielka, że żadnemu człowiekowi nie starczyłoby życia, aby to przeczytać. Do tego dochodzi niespotykana kiedykolwiek wcześniej w dziejach niestałość prawa. Jak to się ma do przytaczanej tak często i z lubością przez demokratów zasady, że nieznajomość prawa szkodzi? Czy żądanie od wszystkich czegoś, czemu obiektywnie nie są w stanie sprostać, nie jest objawem szaleństwa?
Nigdy wcześniej w dziejach nie było też innych absurdów w prawie, jak choćby tego, że ofiara boi się obronić przed kryminalistą w obawie przed konsekwencjami prawnymi. Nigdy wcześniej również nie było tak rozbrojonych społeczeństw.
Co więcej, to dopiero demokracje stłamsiły wolność gospodarczą. Setki wymogów, pozwoleń i koncesji koniecznych do prowadzenia działalności gospodarczej, podatki w wysokości wcześniej nieznanej, patologia kontroli skarbowych. Nie lepiej jest w sferze wolności osobistej, gdzie demokratyczna władza pilnuje nawet tego, czy ktoś pali papierosy, czy nie wycina drzewa na własnej posesji, czy jeździ z zapiętymi pasami…
Takich obserwacji poczynić można znacznie więcej. Nasuwa się pytanie: dlaczego tak się dzieje? Jak ludzie zdrowi psychicznie mogą zbiorowo podejmować takie decyzje?
Zło gorsze od obłędu
Nasuwają się bardzo smutne wnioski. W ustroju monarchicznym osoba obłąkana na tronie zdarza się niezwykle rzadko. Co więcej, nawet jeśli się takowa zdarzy, system sam sobie w takiej sytuacji radzi – rządzić może regent, podobnie jak w przypadku władcy małoletniego.
W demokracjach szalone rządy mają o wiele mocniejsze i głębsze korzenie. Należy zwrócić uwagę, że w systemie demokratycznym nie są to odosobnione przypadki, ale niestety zjawisko powszechne. I nie wynika ono bynajmniej z nieszczęśliwego zrządzenia losu – oddalanie się od racjonalności stanowi po prostu konsekwencję upadku moralnego.
Głównym korzeniem zła trawiącego współczesne demokracje jest samo źródło ich powstania, czyli Rewolucja. Nie może (…) złe drzewo wydać dobrych owoców (Mt 7, 18). Z tego powodu współczesne demokracje wydają się skazane na postępującą degenerację ustrojową.
Zwróćmy uwagę, jak niewiele powiodło się prób naprawienia demokracji. Te zaś zdaniem niektórych udane – jak czasy Ronalda Reagana, Margaret Thatcher czy Charlesa de Gaulle’a – zazwyczaj niedługo przeżyły koniec politycznej kariery swoich protagonistów.
Królem może zostać człowiek szalony (acz zdarza się to nieczęsto). W katolickiej monarchii jednak są na szczęście mechanizmy, które bronią poddanych w takim wypadku. Rewolucyjna demokracja musi skończyć się szaleństwem – kto nas przed tym obroni?
Artykuł został opublikowany w 88. numerze magazynu „Polonia Christiana”.
Jakub Skoczylas – prawnik, monarchista, członek Rady Fundacji Ordo Iuris.