Wiele się nasłuchaliśmy i naczytaliśmy o stanie naszego państwa. Marne jest. Dorobiło się kolorowych epitetów, jak państwo z kartonu czy kamieni kupa, przy których sławny bon mot o Polakach autorstwa Józefa Piłsudskiego zaczyna brzmieć dziwnie łagodnie. Zgadzamy się z tymi zarzutami, bo trudno się z nimi nie zgodzić, po czym rozglądamy się i… oczom nie wierzymy. Przecież kraj kwitnie! Jak to możliwe?
Polacy nie mają szczęścia do aparatu państwowego. Współczesna Polska odziedziczyła wiele z deprawacji poprzedniego ustroju, po czym dodała do nich sporo nowych kwiatków. Z kolei w owym minionym ustroju nominalnie polskie państwo usiłowało zniszczyć polską kulturę w imię komunizmu. Jeszcze wcześniej była okupacja i próba fizycznego wyniszczenia Polaków. Być może II RP w dziedzinie państwowości zasłużyła na ostrożną i umiarkowaną pochwałę – ale trwała tylko dwadzieścia lat. A dalej wstecz? Sto lat zaborów, gdy trzy różne administracje państwowe okupowały Polskę, stosując różne metody, ale zawsze w tym samym celu: nie pozwolić Polakom nadmiernie prosperować na własnej ziemi, bo jeszcze zachciałoby się im znowu własnego państwa.
Państwo nie pomoże, a może zaszkodzić
Tak więc od wielu już pokoleń mamy wszelkie powody, aby postrzegać państwo jako coś niebezpiecznego i wrogiego. Od dwustu lat urzędnik państwowy nie był nam pomocnikiem, człowiekiem do naszych usług, ale naszym wrogiem. Współcześnie to się akurat zauważalnie zmienia – chamstwo i buta urzędnicza, którą III RP odziedziczyła po PRL-u, wydaje się odchodzić w niepamięć, a ludzie w urzędach bywają nieraz pomocni i sympatyczni. Mimo to pozostał gąszcz wrogich wobec nas przepisów, bałagan i poczucie, że miłe zachowanie niewiele zmienia, gdy gdzieś w tle pozostaje urzędnicze nastawienie na zarządzanie Polakami, a nie praca dla Polaków.
Najlepsze kryterium oceny stanowi zawsze sytuacja kryzysowa. Przypomnijmy sobie więc, co nam w tej materii przyniosła „pandemia”. Oto z dnia na dzień okazało się, że policja (stopniowo podnosząca swój wizerunek z błota po milicyjnym półwieczu) nagle stała się znów wrogiem zwykłego człowieka, z tępym uporem egzekwując nawet nie tyle absurdalne przepisy, co dosłowne, literalne bezprawie. Oto służba zdrowia porzuciła pacjentów w pogoni za dodatkami kowidowymi. Oto okazało się, że rozmaite, pilne sprawy obywateli są niemożliwe do załatwienia ze względu na lockdowny, zawieszenie pracy aparatu państwowego czy izolację – podczas gdy jednocześnie ten sam aparat państwowy nagle zaczął dopuszczać zdalne, telefoniczne czy elektroniczne załatwianie spraw ważnych nie dla obywateli, ale dla państwa – jak chociażby spis powszechny.
A przecież nasz „problem” z państwem sięga znacznie dalej. Czyż atrofia aparatu państwowego nie była jedną z przyczyn upadku Rzeczypospolitej Obojga Narodów? Czyż u jej schyłku nie panowała anarchia uniemożliwiająca regulowanie potrzeb Polaków, jednocześnie umożliwiając urzędnicze bezprawie?
Jakże trudno naszej pamięci doszukać się przykładu czasów, gdy nasze państwo z jednej strony było sprawne, a z drugiej – rzeczywiście nasze, czyli dla nas, do usług. Od wieków aparat państwowy jest dla Polaków albo niesprawny, albo im wrogi.
Polaku, sam sobie pomóż
Nic dziwnego więc, że Polacy niechętnie oglądają się na rząd – no, chyba żeby sprawdzić, czy ich nie ściga. Jednak zdani w znacznej mierze na samych siebie imponująco – trzeba to przyznać – sobie radzą, zwłaszcza w ostatnich trzech dekadach. Oto bowiem sami, w nader niesprzyjających warunkach plątaniny przepisów, zbudowali na nowo gospodarkę Polski. Ci zaś, którzy wyjechali za granicę, szybko wypracowali sobie reputację świetnych studentów, pracowników, badaczy, a czasem również i pracodawców – ogólnie ludzi stojących na
wysokim poziomie moralności i pielęgnujących wartości rodzinne.
Oczywiście w każdej wymienionej dziedzinie można wskazać braki czy problemy – nie
jesteśmy przecież narodem aniołów. Owszem, wielu naszych rodaków, mocno przetrąconych przez PRL, do dzisiaj żyje w marazmie czy wręcz deprawacji. Nie zmienia to jednak faktu, iż za granicą statystycznego Polaka nie postrzega się jako potencjalnego przestępcy, a w samej Polsce dzisiaj żyje się najbezpieczniej od wielu dekad – czego bynajmniej nie zawdzięczamy policji, tylko samym sobie. Podobnie jak nie rządowi ani nie Unii Europejskiej zawdzięczamy kwitnące biznesy, rosnące zatrudnienie i cały ten dobrobyt, jaki widzimy na naszych ulicach.
Radzimy sobie – bo musimy. Nawet przecież przez nadmuchaną medialnie „pandemię” ostatnich lat przeszliśmy w niezłym stanie – już nawet nie mimo rządu, ale wręcz wbrew rządowi. Polacy może i niezbyt licznie protestowali przeciw lockdownom i całemu związanemu z nimi bezprawiu, ale za to licznie i bez cienia żenady łamali głupie przepisy, słusznie uznając je za kolejny objaw wrogości państwa, który trzeba tak lub inaczej obejść. I to się udało.
A jednak państwo by się przydało…
Wszystko to byłoby piękne, gdyby nie bardzo wyraźne „ale”. Społeczeństwo nauczone polegać wyłącznie na sobie i zbyt długo pozostające w takim stanie przestaje być społeczeństwem – a dziś widzimy nader często, zwłaszcza w okresach kampanii wyborczych, że wielu Polaków, szczególnie młodych, popiera partie postulujące brak odpowiedzialności za innych. I od dawna nie chodzi tu o charakterystyczny, godny podziwu polski indywidualizm czy umiłowanie wolności – coraz częściej ujawnia się apoteoza samolubstwa.
Trudno, żeby było inaczej – skoro państwo to wróg, nie może być czegoś takiego, jak dobro wspólne. Subtelne objawy tego buntu przeciw społeczeństwu możemy dostrzec wszędzie – może Polacy nie rabują się nawzajem w egoistycznym szale, ale za to w swej masie obojętnieją na wszystko, co pachnie wspólnotą – na państwo, na Kościół i na rodzinę, z której młodzi coraz częściej rezygnują nie ze względu na trudności, ale ze względu na organiczną niechęć do związanych z nią obowiązków.
Znaleźliśmy się w swoistym impasie: z jednej strony nasza tradycja i historyczne doświadczenie uczą, że państwo jest wrogiem, więc im mniej państwa, tym lepiej (a współczesna polska władza bynajmniej nie stara się tego Polakom wyperswadować). Z drugiej zaś strony zauważamy, że mimo istnienia całego gąszczu społecznych organizacji, Kościoła oraz rozmaitych fundacji promujących „społeczeństwo obywatelskie” narastająca nieufność i cynizm coraz bardziej podmywają w nas wartości fundamentalne.
Widzimy, że państwo potrzebuje naprawy – ale nie ufamy tym, którzy chcieliby je naprawić – z obawy, że gdyby im się udało, wyjdzie tym gorzej dla nas. W konsekwencji choć wokół wielu takich, którzy mogliby coś wnieść do tego państwa, to wszyscy razem – politycy i ich układy, a wreszcie i my sami – staramy się usilnie zniechęcać dobrych ludzi do angażowania się w odbudowę państwa.
Jedyny sojusznik
Czy istnieje na to jakaś recepta? Na pewno nie ma natychmiastowego lekarstwa, tylko żmudna walka. Tylko konieczność, aby mimo wszystko próbować; aby mimo wszystko nie rezygnować z państwa jako dobra wspólnego. I aby budować na tym, co pozytywne z ostatnich trzech dekad.
Raz już bowiem tak było, że Polacy uznali, iż słabe państwo będzie bezpieczniejsze, bo nie będzie prowokować wrogów. Wtedy skończyło się rozbiorami. Dziś, gdy z własnej woli oddajemy kolejne obszary naszej suwerenności, nietrudno byłoby skończyć podobnie. Ostatecznie nasze państwo, jakie by nie było, ma tylko jednego sojusznika – nas samych.
Artykuł został opublikowany w 95. numerze magazynu „Polonia Christiana”.