Odbierz swój egzemplarz

Kinga Wenklar: Dzieci na zielonym froncie

Sprzeciw, protest, walka, obrona, zagłada, katastrofa – takie słowa licznie pojawiają się w książkach i programach o ekologii dla dzieci. Budują w nich poczucie zagrożenia, rodzą presję, by natychmiast działać, los świata brać w swoje ręce. Czy rzeczywiście chcemy posyłać nasze dzieci na tę wojnę?

Zacznę od twierdzeń, które nie są już dziś tak oczywiste, jak jeszcze w połowie minionego wieku. Dzieciństwo, jak żaden inny etap ludzkiego życia, to czas wyjątkowej jedności z przyrodą. Psychologia dziecięca potwierdza, że ta niezwykła więź jest niezbędna dla prawidłowego rozwoju dziecka – jego motoryki, intelektu, zmysłów i emocji. Przyroda rozładowuje stres, a kontakt ze zwierzętami pozwala doświadczyć pierwszych głębokich relacji opartych na odpowiedzialności, samodzielności, empatii. W sposób na wskroś ludzki, angażując całego młodego człowieka, a nie tylko parę szarych komórek, natura uczy budowania dojrzałych więzi. Ponadto życie w kontakcie z nią pozwala doświadczać na co dzień, że jesteśmy ważną, integralną częścią stworzonego świata. Czujemy się bezpieczni.

Nic zatem dziwnego, że maskotki zwierząt, przyrodnicze filmy i książki zajmują szczególne miejsce w życiu dzieci. Większość rodziców intuicyjnie dostrzega to ciążenie ku naturze i niedosyt relacji z nią. Nieszczęście polega na tym, że cała edukacyjna para idzie w kontakt intelektualny i audio-wizualny, tymczasem istotą życia w relacji z przyrodą jest jej wymiar cielesny, fizyczny.

Natura nie jest abstrakcją. Znać fakty na jej temat, a obcować z nią na co dzień – to są zupełnie odmienne stany świadomości. Brak kontaktu z naturą sprzyja skrajnym postawom względem niej: ignorancji albo ubóstwieniu. Co więcej, w kimś, kto ceni przyrodę znaną mu jedynie w teorii, bez korekty realnego doświadczenia, dużo łatwiej rozbudzić ideologiczny zapał ekologa: wystarczy odwołać się do młodzieńczej werwy, idealizmu, pragnienia czynu.

Janczarzy ekologii

Ekolodzy do niedawna jeszcze ignorowali istnienie dzieci. W roku 2005, w swojej książce Ostatnie dziecko lasu z żalem rozważał to zaniedbanie Richard Louv: Być może ich [ekologów] brak entuzjazmu wynika z nieuświadomionego ambiwalentnego stosunku do dzieci, które symbolizują albo reprezentują przeludnienie (sic!). W ostatnich latach jednak aktywiści dostrzegli potencjał młodości chmurnej i durnej. Dzieci i młodzież to przecież grupa cudownie nieświadoma mechanizmów sterujących, która jednakowoż – jeśli już się ją poruszy – działa z siłą wodospadu. Nic bardziej skutecznego niż młodzi przekonani do rewolucji.

Można podejrzewać, że jeśli ideologiczne ruchy ekologiczne osiągną to, czego dokonał ruch wyzwolenia seksualnego w latach sześćdziesiątych, to świat odmieni się nie do poznania. Perspektywa jest obiecująca, a opanować umysły dzieci jest dziś niebywale prościej niż choćby dwadzieścia lat temu – dzięki mediom dostęp do nich jest otwarty. Do tego główna strategia ekologów – straszyć i wzbudzać poczucie winy – działa już cuda w pokoleniu rodziców.

Przemarsz młodziutkiej Grety Thunberg przez najbardziej wpływowe światowe instytucje i pełen namaszczenia posłuch, jakim obdarza się ją podczas jej emocjonalnych wystąpień, świadczy przede wszystkim o upadku etosu człowieka dojrzałego. Prezentowana przez nią egzaltacja nie dziwi u nastolatki i może nawet byłaby w jakiś sposób urocza, gdyby nie impertynencja i arogancja. Pod tym względem dużo lepiej wypada subtelna dziewięcioletnia Polka, Maja Mulak, która nie tak dawno na szczycie klimatycznym w Katowicach wzywała dorosłych, by wycofali się z produkcji oleju palmowego, ocalając tym samym od śmierci orangutany na Borneo.

Zdumiewająca jest tu postawa dorosłych – polityków, wpływowych przedsiębiorców – to, jak inspirują tę pajdokrację i ją celebrują, poddając grzbiet połajankom małolatów z przyjemnością bliską drapanemu za uchem kotu. Greta i Maja idą przodem, drogę torują im ich rodzice i Tajemniczy Opiekunowie. A za nimi ciągną, również polscy, uczniowie ze strajkami klimatycznymi, którzy piszą o sobie: Nie jesteśmy ekspertami do spraw ekologii i zmian klimatu, lecz młodzieżą świadomą zagrożenia, jakim jest katastrofa klimatyczna, i walczącą o prawo do swojej przyszłości. (…) Uczymy się z myślą o przyszłości, którą kryzys klimatyczny stawia pod znakiem zapytania. Z wpisów wynika, że spodziewając się hekatomby, zajmują się organizowaniem strajków (za moich czasów nazywało się to robienie zadymy), upublicznianiem wstrząsających danych (na przykład, że przemysł modowy wygenerował dziewięćdziesiąt dwa miliony ton odpadów) oraz szyciem transparentów i płóciennych woreczków. Jak zatem widać, strategia siania strachu i poczucia winy działa również wśród dzieci i młodzieży.

Znikające zwierzęta, Ratujmy zwierzęta, Śmieciogród, Uratuj Ziemię!, Śmieci – najbardziej uciążliwy problem na świecie – to tylko niektóre z cieszących się popytem książek dla dzieci o ekologii. Wszystkie są starannie ilustrowane, ale ich język przynosi katastroficzne obrazy, rodzi niepokój i poczucie osamotnienia w świecie, który za chwilę zginie z powodu bezmyślnego postępowania dorosłych.

Poczucie misji, jakie ten typ edukacji sączy w umysły dzieci, jest głęboko nieuczciwe. Zosia, Franek ani Hania nie ocalą polarnych niedźwiedzi przed głodową śmiercią. A kreślenie przed nimi agonii tysiąca gatunków (na przykład wargatek stadny, marmozeta lwia, pająk z Jaskini Kanthan) czemu ma służyć, jeśli nie przekonaniu o nadciągającym katakliźmie?

W książkach poświęconych śmieciom ludzki świat kreśli się w sposób tak odpychający, brudny i tchnący fetorem, że edukacyjna wizyta na podkrakowskim wysypisku śmieci, którą niedawno odbyłam z dziećmi, wydaje się być przechadzką po parku. Przeszłość ukazują one, jak gdyby impulsywny konsumpcjonizm i brak szacunku dla rzeczy nie był przywarą wyłącznie najnowszych czasów. Ani słowa o tym, że wystarczyłoby, jak za dawnych czasów, zacząć naprawiać rzeczy zepsute, cerować dziurawe, zszywać podarte albo nie nabywać nowego, gdy stare przestało być modne.

Celem strategii jest, by wszyscy się wstydzili. Jesz słodycze – zabijasz orangutany; latasz samolotem – mordujesz polarne niedźwiedzie; pijesz wodę z plastikowej butelki – wieloryb ginie w mękach. Ekologiczne nastolatki wiedzą, o czym piszę. Płóciennym woreczkiem, jak listkiem figowym, przesłaniają swój wstyd, a nas nienawidzą: tych bezmyślnych, aroganckich i nieudolnych dorosłych, którzy na ich oczach niszczą to, co należy do dzieci – przyszłość świata.

Rozum przeciw ideologii

A co z etosem dorosłego człowieka – opiekuna i strażnika, który chroni oazę dzieciństwa? Dlaczego pozwalamy, żeby ktoś wysyłał nasze dzieci na klimatyczną wojnę? Co dobrego ma wyrosnąć z pokolenia przedwcześnie dojrzałych społecznych sierot, które wróbla nie odróżniają od mazurka, ale żyją w trwożliwym poczuciu odpowiedzialności za Australię i resztę świata?

Nie zapewni rozsądnej ochrony puszczy ten, kto nigdy w niej nie był, nie uratuje kormorana ten, kto nie wie, gdzie szukać gila, trznadla czy czyżyka. Nie będzie rozważnym urbanistą ten, kto nie wpisał w swój życiorys żadnej „własnej” rzeki, łąki czy polany. Zamiast straszyć dzieci klimatycznym Armagedonem, wyłączmy im internet i zabierzmy je do lasu – niech nauczą się łowić ryby, pomieszkają w namiocie, rozpalą same ognisko, spróbują zdobyć wodę. Niech powalczą z myszami w domu albo nornicą w ogrodzie.

Samotne eksploracje i przebywanie na łonie natury to nie przestarzały żart, a podstawa wychowania, choćby w skautingu. Przywiązanie do miejsca – domu, społeczności, okolicy – znajomość najbliższej przyrody: to one gwarantują, że gdy dzieci dorosną, będą wiedziały, co jest dobre i ważne tu i teraz, a nie kiedyś, na odległych kontynentach. Tak zapomniane dziś rozsądne wyczucie dobra wspólnego, jego rozumienie i troska o nie jest skutecznym antidotum na zideologizowaną ekologię. Ale wymaga zakorzenienia: zaangażowania w sprawy rodziny i najbliższego otoczenia, dorastania w uważnej obecności dorosłych, którzy czuwają nad tym, by ciężar odpowiedzialności był adekwatny do wieku i dojrzałości, wreszcie – gruntownej wiedzy. Wymaga tego wszystkiego, co dziś wydaje się być zawstydzającym anachronizmem…

 

Kinga Wenklar – żona i matka. Etnolingwistka i publicystka.

Artykuł został opublikowany w 73. numerze magazynu „Polonia Christiana”.

Poprzedni post
Następny post