Odbierz swój egzemplarz

Andrzej Pilipiuk: Pokolenie prawnuków

Przed wojną w pewnym w mieście osiadł wybitny lekarz i ceniony społecznik. Miał trochę pieniędzy uratowanych z pożogi pierwszej wojny światowej, zarabiał nieźle, wziął więc kredyt i zbudował duży dom z wielkim ogrodem. Założył rodzinę. W mieście był postacią ważną i szanowaną. Niestety, w swoich poszukiwaniach intelektualnych nadmiernie zafascynował się myślą Marksa. Zerwał z kościołem i w duchu ateizmu wychowywał trójkę dzieci.

Historia jakich wiele. Kiedy po wojnie wszechwładnie zapanował komunizm, dzieci cenionego przedwojennego społecznika, już dorosłe, wprawdzie nie wstąpiły do partii, ale już wtedy było coś nie tak. Jeszcze ukończyły uniwersytety, jeszcze podjęły normalną pracę, ale mimo niezłych zarobków głównie kombinowały na boku, jak tu się nachapać. Resztę rodziny „przekręciły” paskudnie na wspólnym przedsięwzięciu…

Wnuki lekarza miały wpojony jakiś tam etos inteligencji, zdobyły wykształcenie, ale nie przywiązywały do tego wagi – życie poświęciły na cwaniaczenie i kombinowanie z coraz bardziej zmiennym szczęściem. Gdy nie próbowały naciągać reszty rodziny, żarły się między sobą o spadek po dziadkach…

Piękny dom, będący przedmiotem sporu między siedmiorgiem spadkobierców, popadał w ruinę – nie mogli się dogadać nawet w kwestii koniecznego remontu dachu. Ogród dawał miejsce pod budowę kolejnych domów – wszyscy mogliby mieszkać w godnych warunkach – ale i o ziemię darli koty…

Ich kilkakrotne związki na kocią łapę lub krótkie małżeństwa zaowocowały spłodzeniem kolejnego pokolenia – de facto już pokolenia meneli. A piękny dom po przodku lekarzu w międzyczasie się zawalił, działkę zabrano za długi powstałe na skutek nietrafionych „interesów”, a czasem i wyroków sądowych. Dalsza rodzina nie wyciągnie do nich pomocnej ręki – z tą bandą oszustów i złodziejaszków nikt nie chce mieć nic wspólnego.

Tej rodzinie zabrakło wielu rzeczy. Zabrakło Boga. Wraz z odrzuceniem religii zabrakło wpajanej od małego uczciwości, poszanowania dla pracy, szacunku wobec krewnych. Zabrakło elementarnej moralności i przyzwoitości. Zabrakło instynktu moralnego, który nakazuje wyciągnąć pomocną dłoń do krewnych lub przyjaciół. Ci ludzie mieli wszystko podane na tacy. Dobre warunki materialne, możliwość kształcenia się. Sława powszechnie szanowanego nestora rodu otworzyłaby im niejedne drzwi. Powinni być elitą swojego miasta. Zamiast tego w ciągu trzech pokoleń stali się ropiejącym wrzodem. Mimo licznych okazji, nigdy już nie zdołali wyrwać się ze spirali śmierci, w którą cisnął ich błąd przodka.

Droga na skróty

Komuniści mieli różne pochodzenie. Część była zateizowanymi polskimi żydami, niektórzy przyjechali na sowieckich czołgach – jednak większość była Polakami, którzy zrujnowani i zdemoralizowani hitlerowską okupacją zdecydowali się iść na służbę nowego okupanta.

Funkcjonowali w świecie, w którym katolicy stanowili większość absolutną. To im dawało przewagę. Kłamali w społeczeństwie nieprzyzwyczajonym do tego, że osoba urzędowa może po prostu łgać w żywe oczy. Kradli w społeczeństwie, którego większość uważała kradzież za grzech i obciach. Mordowali w świecie, w którym ludzie mieli wpojony szacunek do życia…

Początkowo była ich garstka. Jeden promil populacji utrzymywany przy władzy tylko dzięki pomocy sowieckich bagnetów. Jednak socjalizm wytrwale budował swoim pachołkom drogi na skróty. Dawał wszystkim chętnym do służby pozycję nadludzi (a choćby talon na dużego fiata oferowany wraz z legitymacją partyjną – też nie do pogardzenia). Tylko że wstąpienie do partii było jak cyrograf podpisany z diabłem. A oni go podpisywali. Zrywali z Kościołem. Odrzucali religię, a wówczas stopniowo następowała erozja ich dusz.

Wszyscy znamy ludzi, którzy z różnych przyczyn pokłócili się z Bogiem – ale „są w porządku”. Nie kradną, nie kłamią, nie oszukują, nie biorą łapówek. Nadal żyją wedle wpojonego im niegdyś systemu wartości identycznego, lub prawie identycznego, z naszym. Nie chrzczą już dzieci, nie posyłają na religię, obchodzą jeszcze Wigilię, ale jako „świecką uroczystość”. Ale da się z nimi dogadać. Nie kradną, nie oszukują; można na nich polegać.

Mija jednak kilka lat, spotykamy ich dzieci – już dorosłe – i widzimy, że rodzicom nie dorastają one do pięt. Z ich zachowania widać wyraźnie, że lepiej z nimi nie robić żadnych interesów; lepiej nie dopuszczać ich do komitywy; a i rozmawiać nie bardzo jest o czym. Bywa, że po latach poznajemy ich wnuki i wtedy dopiero łapiemy się za głowy…

Najstraszliwsze w życiu świństwa „wycięli” mi ludzie, których uważałem za przyjaciół, a którzy byli ateistami w drugim i trzecim pokoleniu. Takie właśnie dzieci i wnuki ludzi, którzy „byli w porządku”, ale którym wraz z brakiem wiary zabrakło czegoś istotnego. Formacji moralnej? Inteligencji? Nikt ich nie nauczył rzeczy podstawowych. Żeby nie uwodzić cudzej dziewczyny. Że mając możliwości, warto pomóc koledze w znalezieniu pracy. Że za wykonaną pracę trzeba zapłacić, ile się obiecało. Że pożyczone pieniądze, nawet marne gorsze, wypada oddać. Że nie jest dobrym interesem ukraść coś jednemu kumplowi i sprzedać drugiemu.

Czy to jeszcze Polacy?

Obok nas dorasta trzecie, czasem czwarte pokolenie potomków tych „porządnych ludzi, ale ateistów”. Nie jest jeszcze bardzo liczne – ale już je widać. Jest głośne, wulgarne, agresywne. Widać ich na ulicach. Widzimy ich knajackie, ohydne i pełne nienawiści komentarze w necie.

Ci ludzie żyją w świecie kompletnie pozbawionym Boga. Nie mieli „moherowej” babci, która zaprowadziłaby ich w dzieciństwie kilka razy do kościoła. Nie mają pojęcia o naszej religii, obrzędach, zwyczajach. Mają nader nikłe pojęcie o historii Polski. Opowieści o dawnych czasach ich nudzą, bohaterstwo minionych pokoleń kompletnie ich nie obchodzi (albo uważają je za frajerstwo). Większość nie rozumie naszej symboliki narodowej – czego wymownym przykładem był przed paru laty niejadalny czekoladowy orzeł. Nowocześni rodzice zachłyśnięci modnymi aktualnie modelami wychowania nie wpoili im nawet elementarnej kindersztuby.

Czy obserwują nas całkowicie z zewnątrz – jak antropolog obserwuje życie wioski Papuasów? Nie, jest gorzej. Oni nas nawet nie obserwują. Za to o nas czytają – wyrabiają sobie opinie na podstawie tego, co im suflują media dyszące nienawiścią do Kościoła, do wiary, do naszego systemu wartości. Kościół ciągle wyciąga do nich rękę – znikomy promil korzysta z tej szansy. Większość nie. Sami żyją inaczej. Kształtuje ich moda na samorealizację i hedonistyczne skupienie na własnych przyjemnościach.

My możemy naszym życiem dawać świadectwo w nieskończoność – oni tego nie zauważają. Odeszli tak daleko, że uznają uczciwość, słowność, moralność, patriotyzm za naiwność i słabość.

Tuż obok nas, w naszym kraju i na naszych oczach rodzi się nowy naród – jeszcze polskojęzyczny, ale już nie polski. Czy jesteśmy w stanie jeszcze coś z tym zrobić?

 

Andrzej Pilipiuk – pisarz i publicysta, z wykształcenia archeolog, laureat nagrody literackiej im. Janusza A. Zajdla za rok 2002.

Artykuł został opublikowany w 78. numerze magazynu „Polonia Christiana”.

Przeczytaj także: prof. Grzegorz Kucharczyk o covidowych obostrzeniach, restrykcjach i zamkniętych kościołach. Trwoga, która odwodzi od Boga.

Poprzedni post
Następny post